W kontekście niedawnej gigantycznej ulewy, która sparaliżowała miasto, nie zabrzmi to pewnie najzgrabniej, ale Białystok nie kojarzy się nam raczej z wielką wodą. Na co dzień miasto przecina niewielka rzeka Biała i jeszcze mniejsze od niej cieki wodne takie jak Dolistówka czy Bażantarka. Stawy Dojlidzkie, które wrosły już w krajobraz miasta, zostały wytyczone w obecnej formie dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku w wyniku spiętrzenia naszej miejskiej rzeki w miejscu tamtejszych stawów rybackich. A stawy w Dojlidach Fabrycznych wysychają (obawiam się, że nie samoistnie…).
Jest jednak jeszcze pewne „wodne” miejsce w Białymstoku, które poszczycić się może wielowiekową historią, sięgającą czasów hetmana Jana Klemensa Branickiego. Genezę powstania stawów należy powiązać z ówczesnym młynarzem o imieniu Marczyk tudzież Marczuk. W klimat tamtych lat wprowadzi Was z powodzeniem wpis pana Daniela Paczkowskiego: Stawy Marczukowskie. Przed II wojną światową tereny na Marczuku spełniały funkcję miejskiego kąpieliska. Kiedyś korzystały z nich również PKP. Zbiorniki służyły bowiem do zasilania parowozów z pobliskiej lokomotywowni. Jedna z najnowszych miejskich inwestycji umożliwiła mieszkańcom (od)zyskanie dostępu do tych pełnych walorów przyrodniczych zbiorników wodnych. Ponownie bez strachu można udać się nad Stawy Marczukowskie. Pisząc „ponownie”, odwołuję się do przekazów historycznych, gdyż za moich czasów było to miejsce całkowicie zaniedbane i omijane przeze mnie szerokim łukiem. Woda widoczna z ulicy Marczukowskiej intrygowała mnie wprawdzie podczas każdej wyprawy na basen na ulicy Stromej, ale zniechęcała jednocześnie swoim widocznym gołym okiem zapuszczeniem. Stawy były najzwyczajniej w świecie dzikie i zamulone:

Dziś Stawy Marczukowskie, choć wciąż niedokończone, prezentują się zupełnie inaczej. Zbiorniki wodne zostały oczyszczone, pogłębione, a teren wokół nich zagospodarowano. 1 maja miała miejsce inauguracja nowego miejsca rekreacyjnego na mapie Białegostoku, którą magistrat połączył z piknikiem poświęconym budżetowi obywatelskiemu. Był grill, darmowe kiełbaski. I, sądząc po zdjęciach, tłum ludzi. Wybraliśmy się tam pod wieczór. Nad wodą spacerowało kilka osób – od pań emerytek z pieskami po nastolatki. Ale przy stolikach zainstalowało się także „towarzystwo” z przenośnym radyjkiem na baterie nadającym przaśną muzykę, arsenałem flaszek i tanich zakąsek z dyskontu. Wieżę widokową opanował lokalny element. Ssssyk, piwko zaczęło się sączyć. Niekulturalni goście pikniku pozostawili swoje tacki od darmowych kiełbasek na trawie. Pewnie nie trafili do śmietnika… Myślicie, że to akcja jednorazowa, czy taka będzie jednak przyszłość Stawów Marczukowskich?