Moją pierwszą granicę przekroczyłam w wieku 11 lat. Była to granica między Polską a Czechami, natomiast miejscem docelowym był Wiedeń, który to zresztą z biegiem lat awansował do grona najważniejszych miast w moim życiu. Jednak wtedy nie mogłam jeszcze o tym wiedzieć. Z wrażenia nie spałam, chociaż jechaliśmy nocą. Sam fakt posiadania paszportu (jeszcze tego granatowego) był ekscytujący, a co dopiero zdobycie pierwszego stempla! Im byłam starsza, tym więcej wyjazdów miałam na koncie, w międzyczasie Polska weszła do strefy Schengen i przestałam zbierać stempelki, ponieważ do dziś nie wyjechałam poza Europę i poza kraje wchodzące w skład strefy Schengen i pozostające z nią w przyjacielskich stosunkach. Ważny paszport jednak posiadam.
Jak wiecie, ja i moja rodzina pochodzimy z Białegostoku, czyli miasta położonego niecałe 50 km od zewnętrznej granicy Unii Europejskiej. Nieraz byłam już tuż obok, widziałam lasy i pola na Białorusi, białoruskie słupki graniczne czy słynną bramę z napisem мир. Szukałam grobów z rodziny Bohatyrowiczów na cmentarzu w Jałówce, który szczęśliwie znalazł się po polskiej stronie granicy. Do dziś nie wiem, czy naprawdę tam są, czy to tylko legenda. A zaraz za cmentarzem znajdował się szlaban i koniec Polski. Nie raz i nie dwa kontrolowała mnie straż graniczna. Myślę, że pogranicznicy musieli mieć ze mnie niezły ubaw, kiedy tłumaczyłam, że jadę do opuszczonej chaty proroka Ilji i że cel podróży jest mi dobrze znany (dla niewtajemniczonych – chodzi oczywiście o Eliasza Klimowicza, tego od Wierszalina). Ale mimo geograficznej bliskości, nigdy nie dotarłam na Białoruś i obawiam się, że jednak nie zobaczę Grodna na żywo…
Po co ten przydługi wstęp? Otóż z wiekiem coraz wyraźniej dociera do mnie, jak wiele szczęścia mieliśmy podczas wytyczania powojennej wschodniej granicy Polski. A o tym procesie przeczytamy w dwóch bardzo dobrych książkach traktujących o granicach, które chciałabym Wam polecić.

Rubież. Reportaż wędrowny dosłownie pochłonęłam. Ewa Pluta przemierza wschodnią granicę Polski, rozmawia z mieszkańcami pogranicza polsko-litewskiego, polsko-białoruskiego i polsko-ukraińskiego, przy czym środek ciężkości przypada tutaj na granicę Polski z Białorusią. Dowiadujemy się z relacji ludzi, jak przypadkowo i bezwzględnie wytyczano granicę. Jak często przypadek czy krzywa kreska na mapie decydowały o tym, czy miejscowość, świątynia, cmentarz, pole, łąka znajdą się po naszej, polskiej stronie, czy zostaną w tym innym, zagranicznym świecie. Ileż to było ludzkich dramatów, tragedii, podzielonych rodzin, łez. Dom w Polsce, cmentarz tam, po drugiej stronie. Ból, niedowierzanie, poczucie niesprawiedliwości. Szybka decyzja – zostajesz czy wyjeżdżasz, nie ma czasu na sentymenty, nie można zabrać całego dobytku. I nie można zabrać miejsc. I faktycznie, patrząc na podlaski odcinek granicy z obecną Białorusią, widzimy niemalże prostą linię. Nienaturalnie wręcz równą, jak narysowaną. I te nazwy wsi – Usnarz Górny tu, a Usnarz Dolny już tam… Podobnie wygląda zresztą północna granica Polski z Obwodem Kaliningradzkim. Jak od linijki…
Pogranicza. Krótki kurs budowania granic to z kolei książka wielowątkowa. Podlasiu poświęcony jest jeden rozdział, ale polecam Wam całość, ponieważ autor porusza wiele spornych kwestii z różnych rejonów świata. Także tutaj poznajemy kwestię granicy przez pryzmat ludzkich opowieści, wspomnień i doświadczeń. I również tutaj towarzyszy czytelnikowi takie wewnętrzne poczucie ulgi, że jest TU, a nie TAM…
W lipcu tego roku pierwszy raz pojechałam do Wilna. Chociaż na Litwie byłam wcześniej kilka razy, do samego Wilna nie dotarłam. I dopiero teraz zrozumiałam, że to miasto ma w świadomości Polaków trochę zafałszowany obraz. Ostra Brama, Mickiewicz, Kresy. Historia. Tymczasem jest to bardzo ciekawe miejsce, którego wcale nie trzeba zwiedzać według tego utartego schematu. A nawet nie powinno się tego robić. Ci z Was, którzy są tu ze mną od lat, wiedzą, że podchodzę do miast z otwartą głową, w sposób autonomiczny, szukam na własną rękę, odkrywam, zaglądam w bramy i podwórka, których nie ma w folderach. Tak sobie myślę, że jestem dość trudną turystką, bo zawsze znajdę coś, co miasto chciałoby ukryć, z czego nie jest dumne i czego nie pokazuje na swoim oficjalnym profilu na Instagramie. W Wilnie pobiłam moje dzienne rekordy kroków, zrobiłam ponad 800 zdjęć aparatem, a tych w telefonie już nawet nie liczyłam. I niemalże codziennie podsyłałam Rodzicom fotki z podpisem „no wypisz wymaluj Białystok”, „znowu jak w Białymstoku”, „czuję się jak w domu”. Część z Was pewnie pomyśli, że poniosła mnie fantazja. Bo Wilno ma przecież piękne Stare Miasto, a Białystok to sobie „Starówkę” zbudował. Wilno ma przecież w sobie coś z Krakowa, Lublina, może i Warszawy. Ale Białystok? Otóż tak. Kiedy wyjdziemy poza Wilno turystyczne i znajdziemy się w normalnym mieście, zobaczymy mnóstwo podobieństw do Białegostoku. Na przykład niewysokie kamieniczki z żółtej cegły, mariaż bloków z drewnianymi domami, nowoczesne apartamentowce, w cieniu których nadal dzielnie stoją drewniaki, a ich właściciele uprawiają przydomowe ogródki. Podejrzewam, że w Grodnie jest podobnie. Bo choćby przesunięto granice, architektura zawsze powie nam prawdę o historii.
Obie książki polecam. Można je kupić w wersji papierowej i na czytniki.

1 myśl w temacie “„Rubież” i „Pogranicza””